Mleczne cudo z musem owocowym: przepis na deser

mleczne cudo z musem owocowym: przepis na deser
Często jest tak, że niedzielny obiad to nie obiad, dopóki nie zakończy go coś słodkiego. W zeszłym tygodniu wykorzystałam maksymalnie prosty przepis na deser. Mało pracy, a ile smaku!

Mam ostatnio fazę na siedzenie w kuchni. Naprawdę. Wykorzystuję przepisy, które zawsze chciałam wypróbować, ale do tej pory nie było na to czasu. Pieczone ziemniaki, faszerowane cukinie, papryki i inne warzywa, wariacje na temat omletów, frittaty i, no właśnie – deserów. Co jest najlepsze w słodkościach wykonanych samodzielnie? Można je jeść (prawie) bez wyrzutów sumienia. Zero dziwnych składników, których nazw nie sposób zapamiętać. Dla mnie to świetna sprawa, bo jestem prawdziwym pożeraczem słodyczy (tylko przez to nie mam jeszcze na brzuchu kaloryfera – pomimo codziennych, godzinnych treningów!).
Dodatkowa zaleta? Jak to zwykle bywa w moim przypadku to wyjątkowo prosty przepis na deser, nie wymagający specjalnych narzędzi i umiejętności w kuchni.
Czas wykonania to ok. 30-40 minut. Podane składniki wystarczają na cztery porcje.

Mleczno-ryżowa delicja z musem borówkowo-pomarańczowym


Składniki:
filiżanka ryżu
trzy i pół szklanki mleka
skórka z cytryny
jedna łyżka jogurtu
dwie łyżki cukru
pół łyżeczki olejku waniliowego

Mus:
dwie garście borówek
dwie płaskie łyżki brązowego cukru
zblendowana jedna pomarańcza

Krok po kroku:
Ryż, mleko i skórkę z cytryny wrzucamy do garnka, doprowadzamy do wrzenia i często mieszamy przez ok. 20 minut. Po tym dodajemy cukier, jogurt i wanilię.
W drugim garnku gotujemy borówki zalane pomarańczą. Dodajemy cukier. Doprowadzamy do wrzenia i mieszamy.
Smak jest nieziemski. Ale warto się powstrzymać przed wyjedzeniem zawartości garnków i poczekać, aż składniki wystygną :) Deser najlepiej podać po schłodzeniu.

Modyfikacje:
Na dobrą sprawę mus można zrobić z dowolnych owoców – pokrojonych śliwek, czereśni czy wiśni. Z dodatkiem pomarańczy będą smakować tak samo dobrze.

Na dole pucharków można umieścić kilka drobno pokruszonych ciasteczek Oreo. Taki mały bonus :)


Uwielbiam tą mleczno-ryżową konsystencję połączoną z aksamitnym smakiem odrobiny jogurtu i słodyczą musu. A jak jest u was? Macie jakieś ulubione desery? A może takie tradycyjne, bez których nie może się obejść żaden weekend? Piszcie w komentarzach :)

________________________________________
Fanów prostych przepisów kieruję do swoich poprzednich postów o slow daniach:






Slow Fashion. Modowa Rewolucja - recenzja.

Slow Fashion. Modowa rewolucja
Bloga Joanny Glogazy czytam regularnie od ponad roku. Czy mogłabym odpuścić sobie możliwość zakupu jej książki? Pytanie czysto retoryczne. Tym bardziej, że uporządkowana garderoba to coś, o czym marzę już od dawna.

Styledigger to blog o slow fashion. Joanna Glogaza w prosty i ciekawy sposób przekonuje do celebracji codziennego życia, czerpania radości z małych rzeczy i rytuałów. Namawia do wypracowywania w sobie zdrowych nawyków – przede wszystkim w kwestii własnej szafy.
Biorąc „Slow Fashion” do ręki przede wszystkim cieszyłam się na najdłuższy blogowy wpis Asi (;P). Uwielbiam jej przejrzysty i szczery styl pisania. Książka mnie nie zawiodła. Idealnie oddaje klimat bloga.. Niektóre rozdziały i przykłady kojarzyłam nawet z kilku wpisów.

Książka ma nieco ponad 200 stron wypełnionych praktycznie samym tekstem – mając odpowiednią ilość wolnego czasu można ją pochłonąć w jeden dzień.

Krok po kroku

Zdecydowanym plusem jest fakt, że autorka praktycznie prowadzi nas za rękę po etapach wprowadzania ładu we własnych szafach. Rozpracowuje przyczyny, sypie praktycznymi radami i przykładami ze swojego życia jak z rękawa.

Kiedy jednak zbliżała się jakaś okazja – impreza ze znajomymi z roku, teatr czy wizyta u rodziny – stawałam przed szafą zupełnie bezradna. Okazywało się, że spektakularna falbaniasta spódnica ze wszystkim komponuje się źle i że potrzebowałabym do niej gładkiej koszuli czy szarego t-shirtu, a tych akurat mi brakowało – raczej nie wydawałam pieniędzy na takie nudy, kiedy tyle przyciągających wzrok, kolorowych wzorzystych ubrań kusiło z wieszaków i aż prosiło się o pokazanie na blogu. Żadna z kilkudziesięciu par butów nie nadawała się do zwiedzania muzeum, bo były koszmarnie niewygodne albo groziły skręceniem kostki. Nie miałam ani jednego ciepłego płaszcza, a szaliki zupełnie nie pasowały do kurtek.

Brzmi znajomo?

Problem, który ma niestety większość dziewczyn i kobiet: pełna szafa i dylemat „Nie mam się w co ubrać”. Blogerka na kolejnych stronach zaskakująco trafnie określa, co stoi za takim stanem rzeczy. I proponuje proste rozwiązania. A co najważniejsze, genialnie odpowiada na wszystkie argumenty i wymówki, którymi usprawiedliwiamy kompulsywne zakupy.
Proces wprowadzenia filozofii slow nie ogranicza się naturalnie jedynie do czystek wśród ciuchów. Autorka nie pozostawia czytelniczek samym sobie, proponując równie proste rozwiązania mające na celu odszukanie własnego stylu i dokonywanie odpowiedzialnych wyborów przy kompletowaniu garderoby w przyszłości.
Interesującym dodatkiem są rozdziały o zakupach w second handach (co warto w nich kupować) oraz o tym, jak drobne poprawki mogą przedłużyć życie ulubionemu ubraniu nawet o kilka lat.

Co mnie zaskoczyło?

Po pierwsze, robiąc zakupy nigdy nie pomyślałabym o możliwości „głosowania” swoim portfelem przeciwko wyzyskowi wielkich koncernów odzieżowych, których szwalnie wykorzystują ludzi w krajach trzeciego świata. Książka uświadomiła mi, że kupując jeszcze jedną koszulkę ze złej jakości materiału popieram tego typu politykę działania firm.

W książce ogólnie przedstawiono specyfikę poszczególnych materiałów i tkanin. Nie, żebym była kompletną ignorantką, ale ten konkretny rozdział przekonał mnie do poszerzania wiedzy w tej kwestii. No i zaczęłam patrzeć na metki oglądanych ubrań (oglądanych, nie kupowanych – na razie jestem na detoksie ;P).

Wywiady – dodatkowe poświadczenie pracy włożonej przez blogerkę w powstanie książki. Można w niej znaleźć m.in. rozmowę z... dobrą krawcową na temat przerabiania ubrań i płynących z tego korzyści.

Z każdą kolejną stroną chłonęłam te proste i oczywiste porady. Co jakiś czas miałam ochotę walnąć się w czoło jak postać z kreskówki - myślałam „No, to przecież logiczne”, „Jakie to oczywiste”, „Wow, rzeczywiście!” Slow Fashion to skarbnica świetnie i niebanalnie podanej wiedzy o rozsądnych zakupach, modzie i poszukiwaniu swojego własnego „ja” w ubraniach. Ukazuje, jak genialną zabawą może być sam proces kreowania i tworzenia swojego stylu, czynienia go skrojonym na miarę swojego charakteru i upodobań, własnym i niepowtarzalnym.

Polecam tą książkę z całego serca. Te 35 zł ceny to na serio dużo lepsza inwestycja niż jeszcze jeden t-shirt z sieciówki.
_________________________________________
zdj. Styl.pl

35 stopni a jazda rowerem. Poradnik dla miejskich rowerzystek

Tu pisałam o swojej miłości do jednośladów: że nie wyobrażam sobie bez nich życia i że to mój podstawowy środek transportu przez większą część roku. Fajnie. Tylko że od kilku dni aura na dworze bardziej przypomina klimaty Zimbabwe, powietrze nad betonem faluje, a człowiek marzy jedynie o cudownie lodowatej lemoniadzie. Litrach lemoniady. Czy w takie dni rezygnuje z roweru? Pewnie, że nie. Korzystanie z dwóch kółek nie musi być uciążliwe nawet w 35 stopniach. Wystarczy wprowadzić w życie kilka prostych rozwiązań.

Jeżeli macie jakieś sposoby na przyjemną jazdę w upał, to piszcie śmiało w komentarzach. Metod upraszczających codzienne życie nigdy za wiele ;P. Zwłaszcza, że szukałam tego typu przewodników i...nie znalazłam. Chwila, moment: znalazłam, ale większość z nich dotyczyła w dużej mierze lub w całości tych, którzy zajmują się kolarstwem w wymiarze sportowym. Poniższe rady uzależniłam od własnego doświadczenia. Codziennie pokonuję łącznie 14 km.z i do pracy. Upały nie są mi straszne. Mało tego, wydają mi się najbardziej atrakcyjną formą transportu – nie wyobrażam sobie jazdy komunikacją miejską, a nawet samochodem (pomijając brak prawa jazdy). Niektóre wskazówki pokrywają się z ogólnym kodeksem zasad zachowania się w czasie upału, jeszcze inne są tak proste, że aż oczywiste (mimo tego mało kto je stosuje, rezygnuje z roweru i przeżywa męczarnie w tramwaju, w otoczeniu poliestrowych, śmierdzących „Januszów”).
________________________________________________________________________
Ubierz się dobrzeWiadomo, że miejskie rowerzystki stawiające raczej na tempo jazdy a'la „hrabina na drodze” i nie męczą się w jej trakcie tak, jak amatorzy wyczerpujących treningów. Dodatkowo pokonywane przez nas dystanse są zazwyczaj znacznie krótsze. Dzięki temu w kwestii ubioru nie trzeba się zaopatrywać w specjalne koszulki czy spodenki z wkładką. Mimo wszystko istnieją takie szczegóły codziennego stroju, które w dużej mierze mogą odpowiadać za komfort jazdy, a nawet za zdrowie.
O tym, że trzeba się ubierać adekwatnie do pogody nie trzeba nikomu mówić, to dość oczywiste. Kilka dni temu widziałam dziewczynę na rowerze – spodnie i kamizelka od garnituru plus biała koszula. Serio? Rozumiem, że w niektórych zawodach swobodne szorty i t-shirt na ramiączkach z miejsca dyskwalifikuje. Ale z drugiej strony nie wierzę, że coś by się stało, gdyby dziewczyna starannie spakowała ubrania w czystą bawełnianą torbę i przebrała się w firmie, w łazience.
30 stopni to bardzo dużo. 35 to już masakra. Ubrania powinny być czyste, przewiewne i wykonane z naturalnych materiałów. To ostatnie jest szczególnie istotne w kwestii bielizny. Gorąco = proste bawełniane, wygodne majtki, żadne koronki, poliestry,stringi itd.
________________________________________________________________________
Chroń siebiePodstawa to dobry krem UV. Warto szukać takiego, który można stosować na co dzień (nie lepi się, nie klei po nałożeniu na skórę). Druga kwestia to ochrona głowy. Najlepszym i najłatwiejszym rozwiązaniem jest czapka. Ale nie oszukujmy się, nie każdemu ona pasuje. Przynajmniej ja sobie siebie nie wyobrażam. Na szczęście jestem w o tyle komfortowej sytuacji, że moje dojazdy i powroty z pracy przypadają na godziny poza „szczytem” działania promieni słonecznych. Nigdy za to nie zapominam o okularach. Po pierwsze chronią oczy przed słońcem i pyłem. I przed muszkami.
________________________________________________________________________
WłosySpięte, zaplecione. Nigdy nie rozpuszczone. Zresztą zawsze wsiadając na rower wolę je na szybko związać w prosty kucyk albo koczek. Dzięki temu po jeździe nie są potargane, w upalne dni pozostają bardziej świeże, a w wilgotne – mniej napuszone. Dodatkowo spięte włosy oznaczają kontakt mniejszej ich powierzchni ze szkodliwym działaniem słońca. Po przyjeździe do pracy czy do domu po prostu porządnie je rozczesuję.
________________________________________________________________________
Pij dużoBanał, ale warto przypomnieć, że latem traci się mnóstwo wody. Zwłaszcza te osoby, które stawiają na aktywne rozwiązania powinny ZAWSZE mieć butelkę mineralnej przy sobie. Te dziewczyny, które pokonują dziennie dalekie trasy lub dodatkowo trenują mogą od nawadniać organizm izotonikami. Przez dłuższy czas miałam problem z niedoborem magnezu – biegam i ćwiczę, do tego jeszcze rower – średnio zdawałam sobie sprawę, że razem z potem organizm traci też mnóstwo minerałów. Rozwiązaniem okazały się właśnie tego typu napoje, pite po każdym większym wysiłku. Dawkowanie wody: kilka mniejszych łyków nawet co pięć, dziesięć minut. U mnie na codzienny transport rowerem przypada jedna butelka do i z pracy.

Odświeżaj się: Jazda jazdą, ale wypadałoby jeszcze jakoś się prezentować w pracy czy w szkole. Pół biedy, jak ktoś ma takie szczęście jak ja i nie jest narażonym na kontakt z klientem. No dobra, nawet wtedy warto dbać o podstawowe zasady higieny. Niestety w Polsce wciąż większość dużych sieciowych sklepów, zakładów, korporacji czy urzędów, a co dopiero prywatnych właścicieli nie udostępnia personelowi możliwości skorzystania z prysznica. Z tego względu warto zaopatrzyć torbę w kilka dodatkowych gadżetów. Podstawa to wilgotne chusteczki odświeżające, antyperspirant w sprayu, ewentualnie woda micelarna. W tym roku ratuje mnie Ziaja – mgiełka tonizująca z wit. C i oliwką doskonale nadaje się do odświeżenia twarzy, szyi i dekoltu po jeździe rowerem lub treningach. 8 złotych, a tyle radości ;). Dobrym rozwiązaniem jest również spakowanie t-shirtu na zmianę.
________________________________________________________________________
Proste? Proste. Wystarczą chęci, a jazda na rowerze w gorące dni może być możliwa. Może być nawet przyjemna! Ostatecznie to sorry, ale co wybrać, jeżeli ma się do wyboru śmierdzące i głośne tramwaje oraz miły chłód powodowany pędem roweru? Odpowiedź jest chyba oczywista :).

Faszerowana cukinia. Prosta. Bardzo prosta.

Druga połowa lata to początek sezonu na cukinie. Uwielbiam te warzywa! Jakiś czas temu skorzystałam z promocji w jednym w miejscowych marketów i wybrałam cztery ładne sztuki. Jak to u mnie bywa sposób, w jaki przygotowałam farsz jest tak prosty, jak tylko można, wymaga dowolnej liczby składników posiadanych akurat w lodówce, a że przy okazji dobrze smakuje...tym lepiej :)))
Na cukinię miałam ochotę już od dłuższego czasu. Jak na ironię, a to akurat pisałam o niej tekst dla klienta, a to w nowej częstochowskiej klubokawiarni pojawiły się placki z tartej cukinii (!!). Stwierdziłam, że to nie przypadek. Dodatkowo jeżeli mój organizm czegoś się domaga, to warto mu to dać. Tym sposobem cukinie w trakcie jednych z ostatnich zakupów znalazły się w moim rowerowym koszyku.
Jak napisałam we wstępie, przepis jest dziecinnie prosty. Wymaga może nieco więcej czasu niż omlet (ok. 20-25 minut, nie licząc czasu pieczenia), ale umówmy się, to już danie, które nadaje się zarówno na trochę "bogatszą" kolację jak i obiad. No dobra, robimy :)
________________________________________________________________________
Cukinia faszerowana kaszą jęczmienną i warzywami
________________________________________________________________________

Składniki:
Cukinie (naturalnie): ja robiłam obiad dla czteroosobowej rodziny, kupiłam cztery sztuki, więc każdemu przypadły dwie "połówki". Dodam jednak, że to dość syte danie, mnie w zupełności wystarczyła jedna łódeczka, drugą zostawiłam sobie na kolację. 
Kasza: dla czterech osób dwie torebki
Warzywa: może być ogórek, papryka żółta i czerwona
Czosnek i cebula
Przyprawy: pieprz, słodka papryka, sól
Koncentrat lub sos pomidorowy...z drugiej strony ciekawy smak można uzyskać dodając np. hiszpański sos aioli
Odrobina tłuszczu na patelnię: olej/oliwa z oliwek/olej kokosowy czy czego tam używacie...nie muszę mówić, która opcja jest najzdrowsza :D

Można dodać:
ser camembert 
inne dowolne warzywa lub przyprawy
mięso mielone

Przygotowanie
1.Gotujemy kaszę
2. W tym samym czasie kroimy cukinie na pół (wzdłuż) i wydrążamy. Miąższ kroimy w drobną kostkę, tak samo jak pozostałe warzywa. Łódeczki w środku nacieramy przyprawami (dzięki temu w czasie pieczenia fajny aromatyczny posmak przeniknie nie tylko farsz, ale również warzywo)
3. Ugotowaną kaszę przerzucamy na rozgrzaną patelnię, dodajemy posiekane czosnek i cebulę, doprawiamy słodką papryką i pieprzem, mieszamy.
4. Dodajemy pozostałe warzywa plus koncentrat lub sos. Ilość zależy naturalnie od ilości przygotowanego farszu, dla dwóch osób dwie, trzy łyżki powinny być wystarczające. Podsmażamy, możemy dodatkowo doprawić ulubionymi przyprawami. W tym czasie nagrzewamy piekarnik na ok. 180 stopni.
5. Wypełniamy łódeczki farszem, układamy na blasze i wstawiamy do piekarnika. Mnie przy ustawionej opcji przyspieszonego pieczenia wystarczyło pół godziny (a i tak w niektórych miejscach farsz zdążył się trochę przypalić). Najlepiej po prostu po 25 minutach otworzyć piekarnik i ostrożnie sprawdzić widelcem miękkość cukinii.

Modyfikacje:
Faszerowana cukinia to generalnie takie danie, którego wykonanie pozwala na pełną dowolność. Do podanych przeze mnie warzyw równie dobrze można dodać oliwki, pomidory i trochę mozzarelli.
Opcja dla głodnych konkretnego dania: kaszę wystarczy zastąpić mięsem mielonym. Po podsmażeniu na patelni dodajemy kolejne składniki i przygotowujemy według przepisu. 

Smaku dodają małe trójkąty camemberta rozpływające się na wierzchu łódek. Wystarczy na kilka minut przed zakończeniem pieczenia, położyć na każdej cukinii dwie, trzy porcje sera.
________________________________________________________________________

Sezon na kabaczki dopiero się zaczyna, a ja już fiksuję na ich punkcie. Jakieś inne propozycje podania? Placuszki z cukinii już mam w planach, także spokojnie ;P




Za co kocham rower?

Blogowe cykle chyba wchodzą mi już w nawyk. Po tym, jak podzieliłam się swoją miłością do biegania, musiał w takim razie przyjść czas na wpis o rowerze. Tak, nie mogę bez niego żyć i tak, ta mocno różowa, rozklekotana „koza” na zdjęciu powyżej to właśnie moja jednośladowa miłość.

O własnym rowerze marzyłam już od dawna. Ale nie takim wypasionym góralu ze wszystkimi bajerami (zresztą rower tego typu dostałam na Komunię jako typowe dziecko lat 90' i jeździłam na nim może dwa razy) – o nie, mnie marzyła się stylowa damka, holenderka, beach cruiser z koszykiem, możliwością przejażdżek w sukienkach itd. dużo wcześnie, zanim stały się modne. Naturalnie nie było (ani też pewnie nigdy nie będzie) mnie stać na kultową, oryginalną Electrę, dlatego wymarzonych dwóch kółek szukałam głównie na portalach ogłoszeniowych lub bazarach. W ten sposób dwa lata temu trafiłam na częstochowski pchli targ na Zawodziu. Dosłownie – dwa razy w tygodniu na ogromnej przestrzeni można kupić ubrania, świeże owoce i warzywa, meble, płyty i archiwalne wydania gazet, żywe zwierzęta i, no właśnie, rowery. Niestety wszystkie, które mi się podobały należały do innych kupujących (sic!). Po kilku takich sytuacjach na szczęście znalazłam swój rower gdzieś na szarym końcu bazaru. Kupiłam go bo a) kosztował 120 zł i b) rozśmieszyło mnie małe logo firmy wyglądające jak Transformers. Radośnie pojechałam na nim do domu, a tydzień później przemalowałam na intensywną fuksję (plus połowę balkonowych płytek, tak przy okazji).
Dzisiaj różowy bajk towarzyszy mi w codziennych dojazdach z i do pracy przez większą część roku. Nie należę do fanów pokonywania czternastu kilometrów każdego dnia przy minusowych temperaturach, więc zimę sobie odpuszczam. Chociaż ostatnia była tak łagodna, że kto wie, może zdecyduję się na taką formę dojazdu również w grudniu?
A teraz do rzeczy: skąd ta miłość? Za co subiektywnie kocham bajka? I z jakiego względu większość mieszkańców dużych miast powinno przesiąść się z samochodów lub autobusu na własne dwa kółka?

Dużo dobrego dla ciała: w lipcu minęły dokładnie trzy lata od momentu, w którym do codziennego rozkładu dnia wprowadziłam regularne treningi. Dzisiaj nie wyobrażam sobie braku aktywności fizycznej i chociaż na przestrzeni tego czasu przybierała ona różne formy (zumba, siłowna, pilates, a dzisiaj treningi siłowe z fitness blender plus bieganie), to rower zawsze stanowił doskonałe uzupełnienie codziennej zdrowej dawki ruchu. O tym, co konkretnie robi dla ciała już pół godziny regularnego rowerowania nie będę pisać, bo to temat na inny, bardzo długi wykład. Najkrócej jak się da mogę tylko zapewnić: wszyscy ci, którym zależy na wysmukleniu sylwetki, wzmocnieniu dolnych partii ciała i spaleniu nadprogramowych kalorii powinni pokochać dwa kółka. Tyle.

Dużo dobrego dla umysłu: nie bez powodu dzięki bajkowi dojazdy do i z pracy stanowią jedne z moich ulubionych części dnia. To łącznie nieco ponad godzina, w czasie której mogę kompletnie „wyłączyć” myśli o studiach/problemach w domu/ tym, co zrobiłam, a czego nie, chociaż mogłam. Na rowerze to wszystko znika, po prostu jadę i mentalnie odpoczywam.

Lepszy i łatwiejszy dojazd. Wszędzie!: Chociaż to zależy... w Częstochowie wprawdzie powstają nowe ścieżki rowerowe, ale stan niektórych dróg i chodników z przeznaczeniem dla pieszych i rowerów pozostawia wiele do życzenia. Często to po prostu fascynująca mozaika rzuconych byle jak płyt, które bez problemu mógłby pokonać jedynie czołg :P Mimo wszystko nie da się ukryć, że wybierając bajka jako formę transportu coś takiego jak korki nie istnieje. W dodatku sam czas dojazdu nie odbiega znacznie od podróży komunikacją miejską!

Elastyczność: Na rowerze dużo łatwiej niż za pomocą tramwaju mogę dojechać w dowolne miejsce w mieście. Sprawy do załatwienia w galerii handlowej po pracy? 10 minut i już jestem. Szybkie zakupy na bazarze czy w markecie? Nie ma problemu. A że rower wyposażyłam w koszyk, nawet przewóz pakunków jest bardziej komfortowy.

Święty spokój: Dla mnie to szczególnie ważne. Nie lubię słuchać ludzi. Nie wiem dlaczego, ich rozmowy w tramwaju czy autobusie są tak irytujące, głupie i bezsensowne. Dodatkowo zawsze mam to „szczęście”, że niedaleko siada rodzic z rozwrzeszczanym, rozpieszczonym, rozgadanym dzieckiem, emerytki, żule i menele, albo nastolatki. Albo szalone czterdziestki. Albo koleżanka, która drugiej koleżance musi zdać telefoniczną relację z całego dnia. Komunikacja miejska to dla mnie zawsze zbieranina wszystkich najbardziej irytujących ludzkich zachowań. Nic nie poradzę.
Latem dochodzi znany wszystkim problem typowego polskiego śmierdzącego Janusza w poliestrowym t-shircie albo pasażera, który przy trzydziestu stopniach upału radośnie zajada frytki z sosem czosnkowym. Na to już nawet głośna muzyka w słuchawkach nie pomaga. Muszę mówić, że rower skutecznie eliminuje te problemy z mojego życia? ;)

Rower jest świetny. Piękny, ekonomiczny, wygodny, szybki, dający swobodę i niezależność. Jeszcze kogoś muszę przekonywać? Serio, rozumiem tylko tych użytkowników samochodów, którzy naprawdę mieszkają daleko od miejsca pracy. W każdym innym przypadku – wsiadać na rower, nie marudzić!


Letni weekend na wsi

Czasami po prostu trzeba wyjechać. Spakować kilka rzeczy, przejechać 40 kilometrów PKS-em, przejść kolejne cztery czy pięć na piechotę, poczuć ciszę, zobaczyć zieleń, zaczytać się w środku lasu, nazbierać porzeczek i jagód. Niektórym wystarczy miasto, mnie niekoniecznie.



U babci spędzałyśmy kiedyś z siostrą wszystkie wakacyjne miesiące. Naturalnie w miarę jak dorastałyśmy, coraz chętniej zostawałyśmy w mieście. Dzisiaj, bez względu na wszystko, lubię tam co jakiś czas pojechać - doceniam to, że mam taką możliwość. W trakcie każdego pobytu uwielbiam robić zdjęcia - dzisiaj pominę treść i po prostu podzielę się fotkami zrobionymi w ostatni weekend.





Pasta kanapkowa z bobem i warzywami

Kolejny prosty przepis z na pyszne i zdrowe śniadanie/drugie śniadanie/kolację. Czas przygotowania:15 minut (plus minus jakieś dwa lata na obieranie fasolek).

W niedzielę zabrałam się za porządki. Zaczęło się od jednej szafki, a skończyło na trzech pełnych workach śmieci, pełnych starych papierów, gazet, ulotek, kawiarnianych wizytówek, starych biletów kolejowych i kinowych, archiwalnych numerów magazynów, starych zniszczonych portfeli i kosmetyków. Kiedyś jeszcze miałam jakieś skrupuły – teraz z radością pozbyłam się wszystkiego, co niepotrzebne. Na śmietnik poszła nawet jedna teczka i większość prac z czasów mojej edukacji artystycznej. Zostawiłam tylko szkice i rysunki, z których jestem zadowolona (czyt. którymi mogę się chwalić :D). Kolejny krok w stronę slow-life? Mam nadzieję. W każdym razie, musiałam się pochwalić.
Wracając do tematu, pisałam już, jakimi uczuciami darzę bób (tutaj). Pisałam też, że dzięki prostym i ciekawym przepisom wszystko, nawet zielone fasolki mogą stać się podstawą dla smacznego dania. Dzisiaj kolejne danie z bobem w roli głównej, przygotowane przez mamę w niedzielę: odpowiednio zmodyfikowane idealnie nadaje się jako dodatek do tostów na śniadanie lub kaszy na obiad czy konkretną kolację.
_____________________________________________________________________

Pasta kanapkowa z bobem i warzywami
_____________________________________________________________________

Składniki (proporcji nie podaję, szkoda sensu):
bób, jajka, pomidor, kukurydza
pieprz, czubryca*

Sposób przygotowania:
Bób gotujemy nieco dłużej, tak, żeby fasolki były bardziej miękkie. Po obraniu ich z łupinek (matkoboskaczęstochowska, za jakie grzechy?!) gotujemy jajka i zostawiamy je do ostygnięcia. Kroimy w dość drobną kostkę, tak samo pomidory. Wszystko wrzucamy do miski, mieszamy z kukurydzą, doprawiamy. Koniec.

Ze względu na ilość wartości odżywczych, bogactwo zdrowych tłuszczy, ale także kalorii, polecam pastę na śniadanie, w towarzystwie grzanek z masłem czosnkowym.



Modyfikacje:
Pastę bardzo łatwo zmienić na sałatkę! Wystarczy gotować bób nieco krócej, tak żeby fasolki się nie rozpadały (młody bób będzie odpowiedni już po trzech minutach!). Później dodajemy pozostałe składniki, tak jak wyżej.

W przepisie jako składniki towarzyszące podałam kukurydzę i drobno krojonego pomidora. Prawda jest taka, że to akurat to znajdowało się tego dnia w lodówce. Sałatkę/pastę równie dobrze można urozmaicić gotowanym brokułem, groszkiem oraz kiszonymi ogórkami. Pycha!

W towarzystwie grillowanego, krojonego w kostkę kurczaka czy cukinii, ryżu lub kaszy otrzymujemy prosty przepis na sycący i zdrowy obiad.


* Czubryca to zioło występujące na Bałkanach, ale (!) określa się nim również gotowe mieszanki przypraw i ziół: czosnku, koperku, kozieradki i koperku. Ja użyłam tej drugiej - można ją łatwo dostać na lokalnych targach czy giełdach.  

Tatuaż - dlaczego warto?

Od dawna chcę mieć tatuaż. Nie po to, żeby utrwalić ważne wspomnienie, podkreślić znaczenie swojej pasji czy czegoś tam innego w życiu. Jak tylko sięgam pamięcią to marzyłam o wzorze na ciele ot tak, po prostu. Bez znaczenia, dla samego faktu posiadania.

Naturalnie nie jest tak, że zaakceptowałabym tribala czy gwiazdki Rihanny na plecach. Zależy mi na ładnym tatuażu, a że nie idzie za tym jakaś wielka ideologia, to cóż – chyba nic w tym złego? Z drugiej strony wydaje mi się, że gdyby było inaczej, może bardziej zdecydowanie zabrałabym się za jego wykonanie. A tak, pomysł kiełkuje już od dobrych paru lat...ale nie poradzę, za dużo myślę! Bo co, jak się nie uda? Nie wyjdzie? Dostanę alergii czy jakiegoś innego paskudztwa? Wda się gangrena i umrę? Wiem, że niepotrzebnie tak dużo myślę, ale jestem pewna, że wielu ludzi marzących o własnym tatuażu ma podobne obawy (no może poza wizją śmierci). Dla tych osób oraz dla samej siebie stworzyłam mały poradnik na wszelkiego rodzaju strachy.

ZALETY

W sieci nie natknęłam się na podobne teksty. Najczęściej trafiałam na artykuły negujące posiadanie tatuażu, ewentualnie zestawienia wad i zalet. A u mnie – same korzyści.
Od razu podkreślam, że to rady dla tych, którzy nie mogą się zdecydować na ten pierwszy w życiu tatuaż.

I. Własny wzór na ciele to doskonały sposób na podkreślenie swoich idei i opinii, szacunku dla ważnej w naszym życiu osoby lub symbol podkreślający wagę jakiegoś zdarzenia. Sami decydujemy o tym, co jest dla nas tak istotne: portret mamy, dziecka, idola, cały rękaw czy plecy zdobione motywem ulubionego filmu lub cytat ze świetnej książki. Dokonując świadomego wyboru, zyskujemy jedyną w swoim rodzaju, trwałą „przypominajkę” tego, co nas najbardziej porusza. Mam wielki szacunek dla takich ludzi, ponieważ trzeba być cholernie pewnym swoich uczuć i opinii, żeby wytatuować je na swoim ciele. Czego np. ja nie mogę o sobie powiedzieć.

II. Właściciele obrazków na ciele z reguły są uważani za kreatywnych, odważnych i bardziej interesujących przez otoczenie. Krótko mówiąc – to fajny element wizerunku.
*Uwaga, z drugiej strony fani sporej wielkości tatuaży wciąż spotykają się z pewnego rodzaju dyskryminacją na rynku pracy, zwłaszcza w mocno sformalizowanych branżach. Na szczęście od jakiegoś czasu w sieci działają akcje takie jak ta tutajDzięki nim tatuaże przestają być wyznacznikiem kwalifikacji :)

III. Tatuaż, szczególnie taki w widocznym miejscu, z miejsca czyni człowieka bardziej charakterystycznym i zapadającym w pamięć.

IV. Rośnie odwaga. To zależy od granicy bólu danej osoby, ale generalnie proces wykonywania tatuażu uważa się za bolesny lub zajebiście bolesny. Świadoma decyzja o tatuowaniu dowolnego kawałka ciała może więc zostać potraktowana jako akt heroizmu ;)

V. Wzrasta samoocena i pewność siebie. O ile poprzedni punkt można było potraktować jako sucharo-żarcik, o tyle tutaj myślę sobie serio – posiadanie fajnego tatuażu i idące z tym zalety z punktów I i II pozwalają poczuć się lepiej we własnym ciele. Przede wszystkim podjęcie tak ważnej decyzji to już oznaka pewnego rodzaju dojrzałości i znajomości swoich oczekiwań czy pragnień.

ŚWIADOMY WYBÓR

W ostatnim punkcie wspomniałam o dojrzałości... no, to nie zawsze prawda. Bardzo często decyzja o wzorze, a nawet o zrobieniu tatuażu jest dość spontaniczna. I o ile mogę to zrozumieć w przypadku drugiego, trzeciego czy dziesiątego obrazka na ciele, o tyle nie potrafię ogarnąć tego typu zachowania u „niedoświadczonych”. Niby nie kończy się ze skaryfikacją „a'la Popek”, ale wiele osób po kilku latach, a nawet miesiącach zaczyna żałować podjętej pochopnie decyzji. Ja w wielu kwestiach jestem sztywniarą, dokładnie planującą i analizującą wszystko i wszystkich. Między innymi dlatego już od ok. dwóch lat wiem, że zależy mi na małym tatuażu umieszczonym na karku lub między łopatkami. Tego jestem pewna. Miejsce jest świetne – podobno nie aż tak bolesne, w przypadku przybrania czy utraty wagi lub wraz z upływem lat nie gromadzi się na nim tłuszcz, a skóra nie traci jędrności jak np. na brzuchu.
Inną kwestią pozostaje wzór. Przechodziłam już etapy lomo-aparatów fotograficznych, ptaszków w klatce, dmuchawców, gwiazdek (tak, tych Rihanny kiedyś też), nutek, kotów, piórek i jaskółek, tatuaży kolorowych, akwarelowych i białych. Od kilku miesięcy przeżywam fascynację runami (kto wcześniej czytał wie, że mam małego bzika na punkcie „Wikingów”) i prostymi geometrycznymi wzorami. Niezmiennie od ubiegłego roku wraca do mnie wzór trójkątów – taki jak na głównym obrazku. Gdybym miała wykonać tatuaż w tym momencie, zdecydowałabym się właśnie na niego, ewentualnie na sam pojedynczy trójkąt.

"Ale..."

Na koniec krótko o najpopularniejszych tekstach zniechęcających do tatuaży. I proste odpowiedzi disujące każde z nich.

„Tatuaż może się znudzić”
Wszystko zawiera się w poprzednim śródtytule. Tatuaż to istotna decyzja, zwłaszcza ten pierwszy. Z tego względu wybór wzoru nie powinien być przypadkowy. Koleżanka pracująca w studiu (tatuażu) powiedziała mi kiedyś, że jeżeli dany wzór podoba się przez pół roku to znaczy, że jest odpowiedni.

„Tatuaż zmieni wygląd np. po przybraniu na wadze”
Też odsyłam do poprzedniego śródtytułu. Według mnie każdą opcję warto przemyśleć. Nie tylko pod względem bolesności. Trzeba pomyśleć o tym, jak tatuaż będzie się prezentował za kilka, kilkanaście lat. Lub, po umieszczeniu wzoru na brzuchu czy ramieniu, dbać o kondycję ciała i skóry. Ćwiczenia i zdrowa dieta może każdemu wyjść tylko na dobre ;)

„Tatuaż u osób starszych odejmuje im urody i klasy”
Serio? Bo osoby starsze bez tatuażu prezentują się tak pięknie? Obrazki na ciele są dzisiaj wyjątkowo powszechne, a będą jeszcze popularniejsze, kiedy aktualne pokolenie osiągnie starczy wiek. Poza tym - wszystkim, którzy mają jeszcze jakieś wątpliwości, polecam ten dokument. To krótka historia kilku osób w mocno zaawansowanym wieku, którzy mogą się pochwalić tatuażami i są z tego naprawdę dumni. Poniżej zwiastun, a całość do zobaczenia tutaj



To nie jest tekst obiektywny. Przeciwnicy tatuaży znajdą je na wielu innych blogach czy portalach. Ja potrzebowałam auto-motywatora. Mam nadzieję, że przy okazji przekonałam jeszcze kilka niezdecydowanych osób.
Dodatkowo zachęcam do poczytania o tym, jak powinno wyglądać studio, aby mieć pewność co do higieny tatuowania. Ciekawe info znalazłam tu i tu.


Wszyscy nimi jesteśmy: "Debiutanci"

Są takie filmy, do których się wraca. Każdy ma inne ulubione tytuły – zależnie od gustu, wspomnień, które wywołują czy historii, z którą możemy się identyfikować. Ich scenariusz porusza za każdym razem, sprawia, że śmiejemy się lub płaczemy, zastanawiamy nad rzeczami, którym normalnie, w zabieganym życiu nie poświęcamy uwagi. Dla mnie takim filmem są „Debiutanci” Mike'a Millsa.

Krótka historia bobu w mojej kuchni

Sezon na bób trwa w najlepsze. To warzywo strączkowe mające mnóstwo wartości odżywczych i minerałów, ogromne ilości białka i kwasu foliowego. Ze względu na tłuszcze roślinne stosuje się go w dietach odchudzających (mimo dużej ilości kalorii), a spora porcja żelaza czyni go idealnym elementem zdrowego jadłospisu. W moim domu bób jada się latem wyjątkowo chętnie. Ja go nie cierpiałam. Do dzisiaj. 

Wiecie jak to jest, wiele rzeczy smakuje o niebo lepiej po odpowiednim przyprawieniu i przyrządzeniu. Bób sam w sobie nigdy do mnie nie przemawiał, kojarzył się z fasolą, a fasoli samej w sobie też jakoś specjalnie nie lubię (i nie znam nikogo, kto mógłby powiedzieć "O, fasola, o bób! Moje ulubione danie!"). Ale! Okazuje się, że nawet takie małe przyziemne fasolki bez polotu mogą stać się podstawą dla pysznego, zdrowego i interesującego posiłku.
Rzadko kiedy przeglądam przepisy kulinarne w ramach codziennej internetowej prasówki, a blogi kulinarne odwiedzam jedynie wtedy, kiedy mam ochotę na przyrządzenie konkretnego dania. Przepis na bób z (uwaga, uwaga) porzeczką (!!) i serem feta znalazłam na stronie Adamant Wanderer, najlepszego i najpiękniejszego bloga podróżniczego, jaki znam :). Co mnie zaciekawiło w pierwszej kolejności? Nie, nie chodziło o dzikie połączenie bobu z porzeczką. Istotne znaczenie miała natomiast wyjątkowa prostota przygotowania. Patrzcie sami:
________________________________________________________________________

Bób z porzeczką i serem feta
________________________________________________________________________

Składniki: bób, porzeczki, ser feta (ilości według uznania, ja użyłam nieco ponad pół kg. bobu i sałatki wystarczyło na cztery porcje)

Przygotowanie: Bób ugotować i zaczekać, aż ostygnie, następnie obrać z łupinek. Fetę pokroić w kostkę. Wymieszać z porzeczkami. Spróbować i ewentualnie doprawić. Podać. Koniec.

Sałatka sprawdza się świetnie jako kolacja. Dodając kaszy jaglanej idealnie nada się również na obiad.
________________________________________________________________________


Po pierwsze uwielbiam przepisy, które z miejsca rozumiem. Marnie u mnie z doświadczeniem w kuchni, więc cenię sobie proste treści i prosty sposób stworzenia dania. Na drugim miejscu znajdują się te posiłki, które mogę przyrządzić z produktów znajdujących się w lodówce, albo które bez problemu dostanę na targu czy w sklepie. Może nie jesteśmy z rodziną całkowicie przeciętni - w kuchennych szafkach trzymamy amarantus, ciecierzycę, różne kasze, octy itd., mimo wszystko często zniechęcam się do gotowania, kiedy połowa składników to rzeczy, których w życiu nie widziałam na oczy. Tak, jestem leniwa, ale często to po prostu brak czasu na wymyślne gotowanie. 
Tutaj sprawa jest prosta: bób, porzeczki i feta. Tego nie można zepsuć :) A smak jest boski!

ARCHIWUM