Wszyscy nimi jesteśmy: "Debiutanci"
Są takie filmy, do których się
wraca. Każdy ma inne ulubione tytuły – zależnie od gustu,
wspomnień, które wywołują czy historii, z którą możemy się
identyfikować. Ich scenariusz porusza za każdym razem, sprawia, że
śmiejemy się lub płaczemy, zastanawiamy nad rzeczami, którym
normalnie, w zabieganym życiu nie poświęcamy uwagi. Dla mnie takim
filmem są „Debiutanci” Mike'a Millsa.
Właściwie powinnam wyjaśnić sens
tego posta. „Begginers” nie jest dziełem obsypanym Oscarami ani
Złotymi Globami, nie jest to również najświeższa kinowa
propozycja (2010) ani klasyka kina, którą wypada znać. No, tu
konieczna jest krótka historia: pogoda jest idealna, błękitne
niebo, ciepło, ale nie za gorąco – nie mogę się doczekać
biegania (zaraz wychodzę). Wczoraj zaliczyłam ostatni test,
ukończyłam sesję w pierwszym terminie i z tej okazji zrobiłam
sobie prezent w postaci pierwszego tomu „Mojej walki” Knausgarda,
o którym marzyłam od dawna. Jest mi bardzo dobrze. A u mnie jest
tak, że paradoksalnie to właśnie w chwilach takiej radości
popadam w kulturalne melancholijno-smętne nastroje. Słucham
akustycznych wersji ulubionych kawałków („smętów”, jak je
nazywa siostra) i poszukuję filmów zmuszających do refleksji.
Niektóre oglądam i zostawiam za sobą, ale są takie, które po
prostu zostają w pamięci. Tym sposobem parę lat temu trafiłam na
„Debiutantów”. Ich seans to do dzisiaj mała tradycja, którą
lubię co jakiś czas powtarzać.
Kilka lat po śmierci żony, Hal
(Christopher Plummer) wyznał synowi Oliverowi, że jest gejem.
Mężczyzna stał się wesołym homoseksualistą, aktywnie działał
w lokalnych organizacjach, znalazł sobie miłego, młodszego faceta.
Generalnie w podeszłym wieku zaczął żyć na nowo, pięknie i
wspaniale. W takim doskonałym czasie Hal dowiedział się, że ma
raka. Kochany i lubiany zmarł, po przegranej walce z chorobą.
Oliver (Ewan McGregor) ma 38 lat. Po
śmierci ojca musi zająć się spakowaniem jego rzeczy i zaopiekować
pozostawionym psem. Pomimo dość zaawansowanego wieku (tzn. nie
starczego, ale też nie młodzieńczego....tak wiem, że zaawansowany
wiek średnio brzmi) mężczyzna wciąż boi się zaangażować w
poważny związek. Wspomnienia dziwactw ekscentrycznej matki,
wycofanego ojca i odległej relacji pomiędzy obojgiem rodziców
sprawiają, że bohater z góry neguje wszystkie znajomości, które
mogą zmienić się w poważniejszy związek Mimo tego zaczyna się
spotykać z Anną (Melanie Laurent), aspirującą aktorką
francuskiego pochodzenia. Tyle o historii, o tym co dalej, zobaczcie
sobie sami, żeby nie wyszło, że tekst jest jednym wielkim
spoilerem :)
Co mnie tak urzeka w tym filmie? Już
pomijam samą bezbłędną stronę wizualną i piękne zdjęcia
wprowadzające jedyny w swoim rodzaju klimat. Dla mnie dość istotne
jest to, że w „Debiutantach”, tak jak w życiu, chwile radości
przeplatają się z tymi na maksa smutnymi, pełnymi strachu, a nawet
rozpaczy. Teraźniejszość wzbogacona o liczne retrospekcje
doskonale ukazuje, jak przebyte dzieciństwo i smutki przeszłości
towarzyszą Oliverowi przez cały czas. Bohater żyje jak każdy inny
– ma ciekawą pracę i życie towarzyskie, i (również jak każdy
inny) ma swoje życiowe strachy, z którymi zwyczajnie sobie nie
radzi. Wrażliwa, młoda i kreatywna dusza nie pomagają.
Reżyser porusza te trudne, często
depresyjne sprawy w zaskakująco lekki i przyjemny sposób.
Oczywiście w niektórych sytuacjach jest to niemożliwe, ale
generalnie historia zostaje przedstawiona ciepło, lekko, z finezją
i artyzmem. Melancholię i smutek równoważy inteligentny humor,
romantyczne retrospekcje i gadający pies (serio, chociaż bełkocze
bez sensu, to wiele rozumie ;D). Przy takiej huśtawce i ilości
emocji niby łatwo o przesadę, ale Mike Mills doskonale sobie radzi
– przesycony uczuciami film w dalszym ciągu cechuje wyjątkowa
prostota. Jak dla mnie spora w tym zasługa Ewana McGregora oraz
Melanie Laurent. Świetna, dość oszczędna gra, a przede wszystkim
piękna relacja pomiędzy obojgiem aktorów zawsze zwraca moją
uwagę. Duet świetnie ukazuje wszystko to, co piękne w rodzącym
się uczuciu dwojga dorosłych ludzi.
„Debiutanci” to słodko-gorzka
historia o tym, jakie jest życie. I chociaż to podsumowanie brzmi
banalnie jak sentencje Pałlo Kołelo, to żadne inne nie przychodzi
mi do głowy. Mills opowiada nam piękną historię o smutkach i
radościach egzystencji, ale robi to z wyjątkowym wdziękiem i
finezją. Więcej takich filmów proszę. Znacie jakieś? Dawajcie w
komentarzach ;)
0 komentarze :