Jak mało potrzeba mi do życia
Cały czas się uczę, ale już już...
powoli umiem nie marzyć o posiadaniu połowy ulubionych sklepów, ¾
wyposażenia Empiku i kilku częstochowskich lumpeksów. Zaczynam
dostrzegać pewne rzeczy, korzystać z nich i się nimi cieszyć.
Był taki czas, że radość przynosiło
mi tylko kupowanie. Albo lepiej - marzenie o rzeczach, które
mogłabym sobie kupić, co te rzeczy by mi dały i jak wspaniałe
byłoby moje życie, gdybym je miała. W momencie, w którym udało
mi się taką rzecz dostać to owszem, cieszyłam się, ale była to
dość powierzchowna radość – znikała w momencie pojawienia się
kolejnego „marzenia”.
Od jakiegoś czasu nie potrzebuję zbyt
wiele. Paradoksalnie zauważyłam to w momencie, w którym
ograniczyłam miejsce zatrudnienia do jednego, praca za granicą
zapewniła mi jako takie bezpieczeństwo finansowe, a po powrocie do
Polski znalazłam kolejną, pierwszą poza branżą gastro dającą
dużo więcej czasu i niezależności. Czy to uczucie spokoju, które
towarzyszy mi od paru miesięcy pozbawiło mnie ciągłej potrzeby
kupowania? Mam jakąś spójną, biało-szaro-dżinsową (;P) wizję
swojej szafy i konkretną wiedzę, na temat tego, co chcę kupować,
co mi jest aktualnie naprawdę potrzebne. Co jakiś czas aktualizuję
listę tych rzeczy, żeby wiedzieć, na czym skupić uwagę, kiedy
kiedyś przy okazji pojawię się w sklepie (nigdy nie robię
specjalnych wycieczek „na zakupy”, bo wtedy wiem, że na sto
procent nic nie znajdę). Nie kupuję też czasopism tylko dlatego,
że kolekcjonuję je od lat, chociaż ich treść w ogóle mnie już
nie interesuje. Miałam tak np. z Kmag-iem, którego pierwsze wydania
były dla mnie małymi dziełami sztuki na rynku polskich gazet, co z
biegiem lat niestety się zmieniło. W tej chwili większość treści
jestem w stanie ogarnąć w sieci, lub od czasu do czasu kupić coś
naprawdę wartościowego jak np. specjalne wydanie Label o designie
skandynawskim albo którykolwiek z numerów „Zwykłego życia” lub
Futu.
Może po prostu przychodzi taki starczy
wiek w życiu człowieka, w którym brak kolejnej sukienki nie jest
tragedią? No nie wiem, bo nigdy nie patrzyłam na siebie w
kategoriach osoby dojrzałej i obawiam się, że minie jeszcze kilka
ładnych lat, zanim ogarnę się życiowo – typowy przedstawiciel
generacji Y, o której pisałam ostatnio pracę zaliczeniową, a
którą mam nadzieję rozpracować jako temat pracy magisterskiej.
Wciąż mieszkam z rodzicami, umiem dobrze pracować, ale chcę tak
samo dobrze i wartościowo żyć. I nie mam zamiaru obudzić się za
dwadzieścia lat z myślą, że właściwie to moja praca nie
przynosi mi satysfakcji.
Póki co jest wręcz przeciwnie – po
raz pierwszy robię co lubię i umiem i po raz pierwszy wychodząc z
domu nie mam poczucia, że idę do pracy. To znaczy poczucie mam, ale
bardziej pozytywne niż kiedyś. Piszę przez kilka godzin dziennie i wracam do
domu, gdzie od czasu do czasu napiszę jeszcze posta, pobiegam po
osiedlu, potrenuję w domu lub obejrzę kolejny epizod „Dextera”. Mam też siłę
i ochotę na poznawanie nowych rzeczy i zabieranie się za kolejne.
Dawno nie czułam takiego spokoju, fajnie jest :).