Nice movie: The hundred-foot journey
Mam
ostatnio kręćka na punkcie gastro- filmów. Nie wiem, czy się
cieszyć, czy nie, bo po każdym seansie mam ochotę na połowę
jedzenia prosto
z
ekranu, ale temat jedzenia w filmach to zazwyczaj takie wrażenia
wizualne, że warto (chociaż lodówka na tym cierpi). Dzisiaj mój
faworyt sprzed kilku dni. "Podróż na sto stóp" to
historia
o
rodzinie, tolerancji, miłości i jedzeniu, ah... jedzeniu.
Film
przedstawia losy
rodziny zmuszonej do opuszczenia rodzinnego Bombaju. I o ile w
Wielkiej Brytanii nie znajdują szczęścia, o tyle przejeżdżając
przez miasteczko na południu Francji głowa rodziny stwierdza, że
to jest to. Nowi mieszkańcy wzbudzają wiele emocji wśród lokalnej
społeczności, głównie z powodu rosnącego konfliktu pomiędzy
najstarszym z rodu, a Madame Mallory - właścicielką restauracji
serwującej wykwintną, stonowaną i tradycyjną kuchnię francuską,
uhonorowaną gwiazdką Michelina. Dla równie dystyngowanej starszej
kobiety kolejna gwiazdka dla restauracji to sens życia, dlatego w
jej kuchni pracę znajdują jedynie najlepsi, a szans na przeżycie
nie ma nawet lekko zwiędły szparag. Rodzina Hindusów wprowadza się
naprzeciwko i otwiera knajpkę z hinduskim jedzeniem - nieokrzesanie
sąsiadów oburza restauratorkę.
Tematem
przewodnim filmu jest zderzenie się tych dwóch światów oraz
ukazanie, jak różne może być podejście do gotowania. Poza
pięknymi zdjęciami plenerowymi urzeka pasja bohaterów: Hassan
spędza całe noce na czytaniu książek kulinarnych, próżno tu
także czekać na scenę zakupów w zwyczajnym sklepie - bohaterowie walczą (dosłownie) o składniki na
lokalnym targu lub uprawiają je samodzielnie. Marguerite i młody
bohater potrafią przegadać o jedzeniu całe popołudnie,
a jeszcze im mało. Zazdroszczę bohaterom tej jasnej i klarownej
drogi życiowej, którą obierają - będę gotował, ponieważ to
kocham. To takie proste, a jednocześnie trochę naiwne. Przecież
bolączką wielu młodych ludzi jest niezdecydowanie, brak perspektyw
i wyobrażenia o tym, co mogłoby ich w życiu uszczęśliwić. Ja
sama należę do tego pokolenia - sama nie wiem, co chciałabym robić
w życiu i sama mam wielu znajomych, którzy tego nie wiedzą. Nie
przyznajemy się do tego, bo jesteśmy młodzi, ale boimy się
przyszłości. O ile w mojej ostatniej recenzji "Szefa"
Carl przeżywał mały kryzys, w tym akurat filmie wszystko toczy się
gładko, jak w bajce. Madame Mallory odkrywa prawdziwy talent
Hassana, co staje się początkiem drogi chłopaka na sam szczyt.
Jedyną szczyptą goryczy w scenariuszu okazuje się właśnie
kariera bohatera - paradoksalnie praca w jednej z najlepszych
restauracji Paryża nie uszczęśliwia go, tak, jakby się tego
spodziewał.
Reżyserem
filmu jest Lasse Hallstrom, autor "Czekolady" oraz "Co
gryzie Gilberta Grape'a". To już chyba znak rozpoznawczy tego człowieka -
proste i naiwne bajki dla dorosłych (może poza tym Gilbertem -
tutaj szczęście i stabilizacja kosztowały bohaterów wiele
gorzkich przeżyć), słodkie jak czekolada, ciepłe i rodzinne. Jego
najbardziej znane produkcje charakteryzuje także bezbłędny dobór
aktorów. To w "Co gryzie..." młodziutki diCaprio tak
zagrał upośledzonego, że wszyscy na premierze filmu byli
zaskoczeniu faktem, że to tak naprawdę normalny chłopiec. W tym
samym filmie, a później w "Czekoladzie" świetnie zagrał
także Johnny Depp, natomiast "Połów szczęścia w Jemenie"
to sympatyczny duet Evan McGregor+Emily Blunt. W "Podróży..."
zachwyca Helen Mirren, a Om Puri i Manish Dayal tworzą zgrany team
ojca i syna.
Klimat
i urodę filmu tworzą (poza pięknymi krajobrazami Francji) miejsca:
ciemne i artystycznie zagracone mieszkanie Marguerite, barwna i pełna
światełek "hacjenda" rodziny Hassana i oddający pełnię
przeciwieństwa klasyczny dworek Madame Mallory. Za scenografię
odpowiada David Gropman. Marie Laure Valla oraz Seema Kashyap
stworzyły piękne wnętrza.
Dobrą
robotę wykonał także Pierre Yves Gayraud, odpowiedzialny na
kostiumy. Zakochałam się w stylu Madame Mallory - klasycznym i
minimalistycznym, ale nie nudnym - i Marguerite - wciąż mam
sentyment do dziewczęcych sukienek, które kiedyś stanowiły 80%
mojej szafy.
Gdybym
miała opisać "Podróż na sto stóp" zapachem, byłby to
na pewno aromat kardamonu i szafranu, z lekką nutą curry. Gdyby
miały to być kolory, pewnie byłaby to arystokratyczna biel
przeciwstawna do ciepłego pomarańczu, ognistej czerwieni i
intensywnego błękitu. A gdybym miała określić ten film kilkoma
słowami? Jasny, pozytywny, zabawny, wzruszający, barwny,
przepyszny. Warto? Warto. Idealny seans na zimowy wieczór.
zdj. Pinterest, IMDB
0 komentarze :